Sekielski ciekawszy od Parlamentu Europejskiego
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Sekielski ciekawszy od Parlamentu Europejskiego

Dodano: 
Jarosław Kaczyński w Sejmie
Jarosław Kaczyński w Sejmie Źródło: PAP / Radek Pietruszka
TAKI MAMY KLIMAT || Nikt z polskich polityków tak naprawdę nie dba o Parlament Europejski. Najmniej zaś Grzegorz Schetyna, którego obecne działania są wprost zaprzeczeniem idei europarlamentu. Unia Europejska? Jaka Unia? W Polsce już ona nikogo nie interesuje. Tak naprawdę każdy myśli o jesiennych wyborach.

Liderzy największych ugrupowań nawet nie udają, że w zbliżających wyborach chodzi o reformę Unii Europejskiej. Nic dziwnego, nawet gdyby takie reformy chcieli wprowadzić, to byłoby to niemożliwe.

Oczywiście politycy ze zrozumiałych przyczyn nie mogą przyznać, że zbliżające się wybory są w gruncie rzeczy pozbawione sensu – wprost przeciwnie, podkreślają, że to najważniejsze głosowanie co najmniej od elekcji Stanisława Augusta – ale osoby niezaangażowane bezpośrednio w politykę są nieco bardziej skłonne do szczerości w tym względzie.

– Wybory europejskie nie są specjalnie ważne w moim przekonaniu. Parlament Europejski nie jest specjalnie ważny. Te wybory europejskie są ważne ze względu na charakter takiego przedbiegu do wyborów krajowych – stwierdził niedawno prof. Ryszard Bugaj, którego ciężko podejrzewać o kpinę z demokratycznych prawideł. Miał zresztą całkowitą rację.

Antyunijność Platformy

Najciekawiej wygląda sprawa Platformy Obywatelskiej, która co chwila przestrzega przed polexitem oraz podkreśla znaczenie europejskich wartości. Już nawet nie chodzi o to, że głównym postulatem PO jest abstrakcyjne przywrócenie „normalności”, ani te 100 miliardów obiecane nagle przez Schetynę.

Fascynująca jest sama konstrukcja Koalicji Europejskiej jako takiej, która jest prawdziwym zaprzeczeniem polityki unijnej. Sama idea Parlamentu Europejskiego polega na tym, że każdy kraj nie wysyła do niego posłów „narodowych”, tylko polityków o konkretnych poglądach – konserwatystów, socjalistów, liberałów czy komunistów (tak, tak, pamiętajmy, że w PE są politycy jawnie deklarujący przywiązanie do najbardziej zbrodniczej ideologii w historii ludzkości).

A zatem do PE nie idą Polacy, Niemcy czy Czesi, tylko socjaliści z Niemiec, liberałowie z Francji itd., którzy następnie jednoczą się w wielkie frakcje – jak Europejska Parta Ludowa, Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy itd.

Tymczasem koalicja zmontowana przez Grzegorza Schetynę jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Dla niego nie ma znaczenia, czy ktoś jest liberałem czy socjalistą; ważne, że uzna jego przywództwo. Liderowi PO bardzo zależało, by na działaczach partii tworzących KE wymóc obietnicę pozostania (przynajmniej przez pierwsze pół roku) w ramach EPP, ale już teraz wiadomo, że do tego nie dojdzie. Do Parlamentu Europejskiego najprawdopodobniej wejdą przedstawiciele PO, Nowoczesnej i SLD. Działacze tych partii już zadeklarowali, że po dostaniu się do europarlamentu rozejdą się po różnych frakcjach. Tym samym Koalicja Europejska stała się swoistym kuriozum, które jest po prostu sprzeczne z samą ideą Parlamentu Europejskiego. Przejęła rolę państwa, z którego startują posłowie o różnych poglądach. Stała się jakby państwem w państwie.

Dlaczego zatem, pomimo wszystkich rozbieżności, ten sojusz powstał? Z tego samego powodu, dla którego Kaczyński straszy likwidującą 500 plus przez PO, albo chwali się wprowadzeniem 13 emerytury, mimo że nie mają one nic wspólnego z Unią Europejską. Po prostu Parlament Europejski nikogo obecnie nie obchodzi. Wszyscy już czekają na jesień.

Polonocentryzm PiS-u

Właściwie każda partia unika tematów dotyczących Unii Europejskiej i nie inaczej sprawa wygląda przy obozie rządzącym, który niemal każdy temat podnoszony w kampanii stara się przekierować na rodzime podwórko. Wszak prawdziwa kampania wyborcza rozpoczęła się wraz z ogłoszeniem „piątki Kaczyńskiego”, którą ciężko uznać za „europejski” projekt.

Owszem, PiS poruszał w kampanii wątki unijne, chociaż wyraźnie ustępowały one miejsca akcentom lokalnym. Rządzący skupiali się na podkreślaniu ekonomicznych zalet członkostwa w UE, mówiąc raczej o europejskich zarobkach zamiast o „europejskich wartościach”.

Istotne jest jednak to, że właściwie wszystkie postulaty unijne PiS-u sprowadzają się do polityki krajowej. Dobrym przykładem jest zeszłotygodniowe wystąpienie Kaczyńskiego, który przedstawił sześć punktów, które są dla PiSu kluczowe w zbliżających się wyborach; były to – obrona złotówki, obrona rodziny, obrona programów socjalnych, obrona przed migrantami, obrona polskich przedsiębiorców na rynkach unijnych oraz obrona wartości narodowych. Poza postulatem równych szans dla polskich przedsiębiorców właściwie wszystkie punkty dotyczyły krajowej polityki i obierały za kontrapunkt Platformę Obywatelską. O samej Unii, próbach jej reformy etc. praktycznie nie usłyszeliśmy żadnych konkretów.

Zburzyć, zniszczyć i zaorać. A co dalej?

Podobnie sprawa wygląda z mniejszymi ugrupowaniami. Szczególnie mocno to widać na przykładzie Konfederacji. Politycy tego sojuszu są bardzo zdecydowani w swoich sądach, ale poza głośnymi hasłami nie tłumaczą, jak chcieliby doprowadzić do wyjścia Polski z UE. Brakuje po prostu konkretów w ich zapowiedziach.

Zauważmy, że aby polexit nastąpił, nie wystarczy przeprowadzić referendum, czy nawet uzyskać przychylność większości rządzącej. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że nawet jedno z najważniejszych państw na świecie ma olbrzymie problemy z wybiciem się na niezależność, jak zatem miałaby tego dokonać Polska? Konfederaci tego nie konkretyzują, bo ich to w rzeczywistości nie obchodzi, jednym celem jest wprowadzenie kilku europosłów, rozpropagowanie szyldu, przygotowanie pola pod następne wybory.

Również jednak Kukiz’15 nie ma w temacie unijnym nic konstruktywnego do zaproponowania. Nie dziwi zatem, że w ostatnich dniach przed wyborami jego działacze skupili się na amerykańskiej ustawie 447 i sprawie żydowskich roszczeń. Jakkolwiek sprawa roszczeń jest niewątpliwie palącym zagadnieniem, to nie ma ona przecież absolutnie nic wspólnego z Unią Europejską. Ale przecież i sam Kukiz’15 ma niewiele do powiedzenia na jej temat, więc posłowie ugrupowania poszukują tematów zastępczych. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że gdy za tydzień emocje opadną, działacze ruchu Kukiza nadal będą tak mocno zabiegać o polski interes i nie odpuszczą PiS-owi w tym temacie (np. za cenę ewentualnej koalicji, o której coraz głośniej się mówi).

Wstęp do jesieni

Czemu zatem żadna z partii nie mówi nic konkretnego o samym Parlamencie Europejskim? Przyczyna jest banalna – PE w praktyce jest fantomowym ciałem. W gruncie rzeczy kompetencje europarlamentu są znikome, by nie powiedzieć, że ich właściwie nie ma. Przede wszystkim PE amputowano podstawową kompetencję, jaka przysługuje parlamentom krajowym – inicjatywę ustawodawczą.

Tak na marginesie to nie jest to koniecznie wada. Jeżeli ktokolwiek widział, w jaki sposób europosłowie przegłosowują kolejne rezolucje, to wie, o czym mówię. Szczególnie szokujące jest tzw. głosowanie na „podnoszone ręce”, gdzie prowadzący obrady nawet nie zadaje sobie trudu liczenia głosów, a kolejne poprawki są przyjmowane w takim tempie, że tłumacze nie nadążają europosłom przekładać na ich narodowe języki, co się właśnie dzieje na sali obrad. Panuje jeden wielki chaos, a europosłowie zmieniają się w bezwolne maszynki do głosowania, które nie wiedzą, za czym podnoszą ręce. Jeżeli ktoś jest wojującym demokratą, to europarlament musi mu się jawić jako gniazdo wszelkiego zła i zaprzeczeniem rządów ludu (warto tutaj zapoznać się z filmami nagrywanymi przez europosła Sośnierza).

Zatem paradoksalnie zarówno PiS, jak również i PO, czy pozostałe pomniejsze ugrupowania wychodzą ze słusznego wniosku – Parlament Europejski nie ma znaczenia. To oczywiście bardzo lukratywne posady, ale wpływ na realną politykę jest znikomy. Dlatego też Schetyna tak lekką ręką oddał tyle „jedynek” koalicjantom. O powadze jaką się u lidera Platformy cieszy europarlament świadczy fakt, że nawet jeżeli założymy, że KE wygrałaby wybory, to sama „zwycięska” PO wprowadzi do PE mniej posłów niż „przegrany” PiS.

PE nie ma zatem znaczenia bezpośredniego, nie oznacza to jednak, że te wybory można zlekceważyć. Jest wprost przeciwnie – te wybory to dopiero wstęp do prawdziwej batalii. Ewentualne zwycięstwo może być wykorzystane jako trampolina do polskiego Sejmu.

Wszyscy szukają „dinozaurów”

O jakie dinozaury chodzi? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Końcówka stycznia bieżącego roku była okresem wyjątkowo gorącym w polskiej polityce. 29 stycznia z samego rana „Gazeta Wyborcza” odpaliła aferę Srebrnej. Aferę, którą zapowiadano, jako wydarzenie, które odmieni polską scenę polityczną, które ukaże prawdziwego Jarosława Kaczyńskiego.

No cóż, afera pożyła bodaj aż cały jeden dzień, aż gruchnęła porażająca i szokująca wiadomość, że CBA zatrzymało trzech biznesmenów, którzy mieli wręczać posłowi Niesiołowskiemu łapówki. Polityk miał załatwiać wielomilionowe kontrakty, a w zamian organizowano mu i opłacano usługi seksualne. Srebrna poszła w odstawkę. Wszyscy żyli sekssandalem byłego posła PO.

Ale również i ta historia długo nie pożyła. Tak dokładnie to ledwie jakieś trzy godziny. Bo o to Ewa Kopacz (przypominam – była premier państwa polskiego) porównała walkę z PiS do ludzi, którzy musieli walczyć z dinozaurami. Śmiechom nie było końca. Setki przeróbek, memów, filmów, komentarzy – scena polityczna rozgrzała się do czerwoności, internet wprost oszalał. I tak Ewa Kopacz jednym wystąpieniem zrobiła więcej dla odwrócenia uwagi opinii publicznej od taśm Kaczyńskiego niż wszyscy pisowscy eksperci od pijaru razem wzięci.

Te bodaj dwa dni, ledwie kilkadziesiąt godzin, idealnie ukazały nam, na czym koncentruje się masowy wyborca: na „dinozaurach” – przekazie uproszczonym do maksimum; przekazie, który podbije internet, który wyborców zwolni z myślenia i pozwoli im kierować się emocjami. I właśnie na takie „dinozaury” polują ostatnio szefowie wszystkich partii. Czy to roszczenia żydowskie, czy strajk nauczycieli. Na ostatniej prostej przed wyborami takim „dinozaurem” okazała się (niestety) również kwestia pedofilii wśród księży, o której opowiada Tomasz Sekielski w swoim najnowszym filmie. Po prostu pedofilia to temat budzący olbrzymie emocje. Koncentrując się na „Tylko nie mów nikomu”, nie musimy dyskutować na temat nudnego Parlamentu Europejskiego.

Pedofilia zamiast Unii

Dokument Sekielskich nie jest drugim „Klerem”. Film Smarzowskiego to tendencyjny, antyklerykalny obraz bazujący na najniższych instynktach. Na tym tle „Tylko nie mów nikomu” to zupełnie inna półka. Oczywiście można zwracać uwagę na stronniczość twórców, ale nie może to przesłonić faktu, że w ogólnym rozrachunku ten film dotyka realnego problemu, a przytoczone dramaty miały naprawdę miejsce.

Niestety potencjał jaki ten film ze sobą niósł, został już w dużej części zmarnowany przez polityków, którzy od razu dostrzegli w nim kolejną kwestię mogącą posłużyć do rozbudzenia emocji i wyłączenia rozumu u wyborców. Sam Sekielski nie powinien się oburzać, gdy padają zarzuty, że jego dokument ma wydźwięk polityczny. Wypuszczając taki dokument na dwa tygodnie przed wyborami, przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wielką będzie miał siłę rażenia. Bo jak inaczej traktować żenujące show Sławomira Nitrasa, który chciał wręczyć w Sejmie Kaczyńskiemu dziecięcy bucik – symbol pedofilii w Kościele? Politycy zwęszyli łatwy łup, możliwość rozgrzania wyborców na ostatniej prostej przed 26 maja.

Sam atak na Kościół już wcześniej stał się ważnym punktem odniesienia dla polityków PO, a „Tylko nie mów nikomu” stało się jedynie uzupełnieniem tej strategii. Oczywiście mam tutaj na myśli wystąpienie Leszka Jażdżewskiego oraz postawę Donalda Tuska, który wcale się nie odciął od swojego „supportu”.

"Lepsze sondaże Koalicji Europejskiej to efekt Tuska i odpowiedź elektoratu na postawienie w centrum uwagi rozdziału religii od polityki państwa" – tymi słowami Ewa Kopacz podsumowała (bodaj jedyny?) sondaż, w którym KE wyprzedziła PiS. „Mamy lepsze wyniki, bo zaatakowaliśmy Kościół” – tak brzmi to zdanie, przekładając z kopaczowego na ludzkie.

W jednym z poprzedni tekstów („Prawica będzie płakać przez Biedronia”) wskazywałem, że prawica nie powinna niedoceniać Wiosny Roberta Biedronia. Być może sam polityk nie odniesie sukcesu, ale wprowadzone przez niego postulaty mogą zdewastować debatę publiczną i pchnąć Platformę (która na tle Unii jest jednak dość umiarkowaną partią) w objęcia lewicy obyczajowej. I to się właśnie dzieje. PO przestraszyła się zagrożenia ze strony Wiosny i zaczęła się z nią bić o radykalny elektorat. Stąd ataki na Kościół, stąd próba wciągnięcia filmu Sekielskich do debaty politycznej, stąd próba przyspawania pedofilii jako takiej z Kościołem.

Na ostatniej prostej przed wyborami to nagle pedofilia i problem tzw. rozdziału Kościoła od państwa zdominował polską debatę. To nagle przerzucanie się coraz ostrzejszymi propozycjami dotyczącymi kar dla pedofilów stało się głównym zagadnieniem, które napędza kampanię. Sam Parlament Europejski poszedł w odstawkę. Nie powinno nas to dziwić. Jedynym celem zbliżających się wyborów jest przygotowanie gruntu pod politykę krajową. Sukces w maju może okazać się trampoliną do Sejmu. Nikt o niczym innym już nie myśli.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":

Czytaj też:
Konfederacja vs. Kukiz’15. Antysystem idzie na wojnę
Czytaj też:
Broniarz wręczył prezent Kaczyńskiemu

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także