Śmiały gambit prezydenta
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Śmiały gambit prezydenta

Dodano: 
Andrzej Duda, prezydent
Andrzej Duda, prezydent Źródło: PAP / PHILIPP GUELLAND
Zapowiedź debaty konstytucyjnej – a właściwie referendum o ustroju (nie „referendum konstytucyjnego”, o czym niżej) – to gambit Andrzeja Dudy. Gambit jest w szachach, jak wiadomo, ruchem ryzykownym: oddaje się jedną albo nawet kilka bierek w zamian za oczekiwaną strategiczną korzyść. Ta może się ziścić albo nie. Podobnie jest w tym przypadku: prezydent może na swoim posunięciu zyskać, ale może też sporo stracić.

Po pierwsze – dlaczego referendum o ustroju państwa, a nie konstytucyjne? Referendum konstytucyjne jest specjalnym rodzajem głosowania, użytym dotąd jednorazowo w 1997 roku na podstawie ustawy o trybie uchwalenia obecnej konstytucji. Od zwykłego referendum różniło się tym, że frekwencja nie była konieczna, aby było wiążące. (Nie należy tu mylić terminu „ważne referendum” – czyli przeprowadzone zgodnie z procedurami – z terminem „referendum wiążące”, czyli takie, którego realizacja staje się dla władzy ustawodawczej obligatoryjna.) Trudno byłoby jednak wyobrazić sobie, w jaki sposób dzisiejsza zapowiedź prezydenta miałaby zostać przekuta w referendum konstytucyjne. Wszak gdyby nawet próbować zastosować ustawę z 1997 r., trzeba by mieć gotowy nowy projekt konstytucji – jeden, gdyż w referendum przewidziana była tylko odpowiedź „tak” lub „nie”, a nie wybór pomiędzy kilkoma wariantami.

Jednak współpracownicy prezydenta potwierdzają, że Andrzej Duda ma na myśli zwykłe referendum, a więc przeprowadzane na podstawie ustawy o referendach z 2003 roku. To oznacza dwie rzeczy.

Po pierwsze – można w takim referendum zadać serię ogólnych pytań z odpowiedziami „tak” lub „nie”. Na przykład: „Czy jesteś za zwiększeniem uprawnień prezydenta?”. Że tak właśnie mogą wyglądać referendalne pytania, wskazywałaby sama wypowiedź prezydenta, który nie mówił o konkretnym projekcie, ale o debacie z udziałem obywateli i o ich decyzji co do kształtu ustroju. Nie jest raczej możliwe – choć tu musieliby się wypowiedzieć konstytucjonaliści – aby w zwykłym referendum poddać pod głosowanie gotowy projekt ustawy zasadniczej.

Po drugie – zwykłe referendum staje się wiążące, jeżeli jest ważne (co oczywiste) i jeśli głos odda ponad 50 procent uprawnionych. Ale uwaga: polskie prawo nie zawiera żadnego mechanizmu, obligującego w takim przypadku władzę ustawodawczą do przełożenia wyniku referendum na konkretne rozwiązania. Nie ma na przykład ram czasowych, w których parlament musi uchwalić prawo w oparciu o wynik wiążącego referendum. Teoretycznie można sobie zatem wyobrazić sytuację, w której większość uprawnionych Polaków głosuje, a spośród nich większość opowiada się za zmianą ustroju na prezydencki, ale nic z tego nie wynika. Bo przecież mamy tu jeszcze problem większości konstytucyjnej, wynoszącej minimum dwie trzecie liczby posłów – czyli przynajmniej 306 głosów. Same Platforma i Nowoczesna w obecnym kształcie są zatem w stanie zmianę ustawy zasadniczej zablokować. Dyskusja o zmianie konstytucji wydaje się zatem na razie dość teoretyczna.

Wszystko wskazuje na to, że pomysł debaty ustrojowej – autentycznie potrzebnej – jest autorską inicjatywą prezydenta i kolejną próbą jego emancypacji, być może najśmielszą do tej pory. Jak pisałem niedawno w tygodniku „Do Rzeczy” – gdyby w 2020 roku doszło do rywalizacji między urzędującym prezydentem a Donaldem Tuskiem (co nie jest pewne, ale nie jest już całkiem nieprawdopodobne), sytuacja tego ostatniego byłaby znacznie bardziej komfortowa niż sytuacja Andrzeja Dudy, który musiałby balansować pomiędzy elektoratem PiS, w tym twardym, a próbą wyjścia szeroko do centrum. Na to wszystko nałożyłaby się jeszcze siatka ambicji, konfliktów i sporów wewnątrz samego obozu władzy, które już teraz coraz lepiej widać. Z tego punktu widzenia własna inicjatywa prezydenta w zasadniczej sprawie może być dobrym pomysłem.

Ale może być też pomysłem złym, jeśli wywoła mierne zainteresowanie wśród wyborców, a, prawdę mówiąc, kwestie ustrojowe mogą się okazać dla elektoratu niezbyt porywające. Realistycznie rzecz biorąc, gdyby referendum miało się odbyć osobno, dużym optymizmem byłoby zakładanie, że frekwencja przekroczyłaby 15 procent.

Dlatego możliwe, że referendum zostałoby połączone z głosowanie w wyborach samorządowych. Jednak nawet wtedy nie ma pewności, że frekwencja sięgnie 50 procent. W ostatnich wyborach tego szczebla w I turze wyniosła około 47 procent. Identyczna była w 2010 roku.

Nad pomysłem prezydenta wisi wszak odium referendum, ogłoszonego dla bieżącej politycznej potrzeby przez Bronisława Komorowskiego pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich w 2015 roku, a przeprowadzonego we wrześniu tamtego roku. Frekwencja była wówczas rekordowo niska – nie sięgnęła nawet 8 procent. Jeżeli zatem Andrzej Duda w referendum upatruje sposobu na wzmocnienie swojej politycznej pozycji, musi zrobić wszystko, aby jego pomysł nie rozbił się o frekwencyjną rafę. Musi także zadbać, żeby jego zapowiedź szerszej dyskusji nie pozostała tylko tym – zapowiedzią właśnie, w najlepszym wypadku zamaskowaną jakimiś pozornymi posunięciami, jak było w przypadku objazdowego cyrku debat o projekcie europejskiej konstytucji 14 lat temu. Kancelaria Prezydenta musi mieć pomysł – także czysto instytucjonalny i logistyczny – na wciągnięcie Polaków do ustrojowej debaty.

Osobną kwestią jest, jak zapowiedź Andrzeja Dudy przyjmie jego macierzysta partia. Jeśli faktycznie mamy do czynienia z autonomicznym ruchem prezydenta, który w dodatku może zaoferować wyborcom wzmocnienie systemu prezydenckiego, reakcja niekoniecznie musi być entuzjastyczna. Tyle że Andrzej Duda jest właściwie w sytuacji przymusowej – musi zacząć już teraz gromadzić bazę wyborców szerszą niż tylko elektorat PiS, bo tylko to pozwoli mu wygrać kolejne wybory, zwłaszcza przy założeniu gorszego dla niego wariantu, w którym konkurentem będzie Tusk (a zawsze trzeba zakładać wariant gorszy). Zapowiedziane referendum, umieszczone w ramach debaty konstytucyjnej z Polakami, jest z tego punktu widzenia dość dobrym pomysłem, choć nie ma złudzeń, by twardy elektorat antypisowski zechciał się w tę potrzebną dyskusję włączyć. Ale swoją zapowiedzią prezydent nikogo nie pozostawia na marginesie – również tych, którzy uważają, że konstytucji zmieniać nie należy. Ponieważ zaś o zmianach ustawy zasadniczej mówił sam Kaczyński, trudno, aby teraz kontestował plan Dudy – przynajmniej otwarcie.

Poza tymi względami taktycznymi – konstytucja nie jest prawem boskim i zmieniać ją wolno. Obecna w wielu punktach powoduje problemy, na przykład poprzez niejasny podział kompetencji. Andrzej Duda doświadcza tego sam, choćby jako najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych, gdy musi mocować się z ministrem obrony z tego samego obozu politycznego i jest przez niego odcinany od informacji. Cóż dopiero, gdybyśmy mieli do czynienia z kohabitacją. Warto byłoby przynajmniej takie sprawy w polskim ustroju wyklarować.

Pozostaje fundamentalne pytanie, jak będzie przebiegać dyskusja ustrojowa w warunkach absurdalnie już chwilami głębokiego podziału.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także